Logo KMA - Klub Młodych Autorów

Menu główne : [przeskocz]

Nauczyłem ich latać

— Tak panie redaktorze, nie przesłyszał się pan. Ten stary Kontas, który od pięciu lat każdego dziennikarza wyrzucał za drzwi, z własnej woli chce mówić z przedstawicielem wszechwładnej prasy. Czy godzina czwarta po południu odpowiada panu?
— Tak? — wobec tego żegnam i czekam — i profesor Piotr Rontas odłożył słuchawkę.

Był już człowiekiem niemłodym, dawno minęły te czasy, gdy lego skronie zdobiła bujna czarna czupryna, ale nawet w tej chwili, rnimo przeszło siedemdziesięciu lat, każdy kto spojrzał na tego ogorzałego, czerstwego mężczyznę ze srebrnymi włosami, nie dawał imu więcej niż pięćdziesiąt pięć-sześć lat.

Dokładnie o godzinie czwartej próg mieszkania profesora przekroczył redaktor Jan Batkowski, który mimo {młodego wieku zasłynął już w świecie serią reportaży z niedostępnych gór Tybetu.

Dwaj mężczyźni w milczeniu przeszli do pokoju, usiedli w fotelach, profesor napełnił kieliszki koniakiem, a filiżanki z miśnieńskiej porcelany aromatyczną kawą. Zapalił fajkę, zaciągnął się, spojrzał na swego gościa i zaczął mówić.

— Zastanawia się pan w tej chwili, młody człowieku, po co ten stary mandryl zaprosił pana na dzisiejszy wieczór — niech pan nie zaprzecza, znakomicie to rozumiem. Być może to, co pan tu za chwilę usłyszy, będzie odkryciem na miarę Kolumba. Ale aby poznać jego sens; musi się pan uzbroić w cierpliwość.

— Moja historia zaczyna się przeszło pięćdziesiąt dat temu, wstąpiłem wtedv na uczelnię, byłem młody i pełen życia. Mimo absorbujących studiów filozoficznych brałem czynny udział w życiu sportowym, biłem rekordy w wielu dziedzinach. Potem skończyłem studia i normalną rzeczy koleją stawałem się starszy, zdrowie nie Ibyło już takie jak przed laty, a mimo to korzystałem z każdej wolnej chwili, aby wyrwać się na boisko czy pływalnię. Z czasem zrezygnowałem i z tego — ograniczyłem się już tylko do spacerów, wycieczek rowerowych i codziennej gimnastyki.
Ciężkie schorzenie serca pozbawiło mnie wkrótce przyjemnoci przejażdżek rowerowych. Tak więc, chcąc nie chcąc, większość mojego dnia (mijała w tych ścianach i w salach uniwersytetu, gdzie przekazywałem swoją wiedzę studentom,

Patrząc na ich młode, roześmiane twarze, ze smutkiem przypomniałem sobie chwile, kiedy sam korzystając z młodości, cieszyłem się światem — pan tego nie jest w stanie zrozumieć, jest pan jeszcze młody, ale przyjdzie czas, gdy i pan stwierdzi swą starość.

Pewnego razu leżałem chory i właśnie wtedy zdarzyła się rzecz, która odmieniła całe moje późniejsze życie — jeden ze studentów przyniósł mi hinduski poemat o sztuce jogi i— wprawdzie wiele czytałem przedtem na ten temat, ale nic nie zainteresowało mnie tak, jak ta niepozorna książeczka. Rzuciłem się w wir poszukiwań, powoli zdobyłem wszystkie dostępne dzieła, notatki prasowe i wypowiedzi ludzi, którzy zetknęli się z Itą sztuką. Gdy już znałem wszystko od strony teoretycznej zacząłem uprawiać jogę, począwszy od najprostszych, aż do coraz bardziej skomplikowanych ćwiczeń. Byłem pod stałą kontrolą lekarską, doktorzy z przeróżnych instytutów naukowych nie mogli uwierzyć w to co się stało — młodniałem nieomal w oczach.

Czasami potrafiłem godzinami leżeć bez ruchu na dywanie, koncentrując swą uwagę na jednym zagadnieniu, lub zgoła wpatrywałem się tylko w jeden punkt na ścianie. Czułem się wtedy wolny i swobodny, a niejednokrotnie podczas tych „seansów'* dochodziłem do wniosków, które w normalnych warunkach nigdy by mi się nie nasunęły. Byłem szczęśliwy, pisałem nowe prace i rozprawy, czułem, że znów żyję.

Pewnego wieczoru, kiedy tak jak zwykle leżałem i rozmyślałem, poczułem, że pode mną nic nie ma — nie przesłyszał się pan — wyraźnie czułem, że wiszę w powietrzu, na kilka centymetrów nad ziemią, ale w chwili gdy drgnąłem, momentalnie opadłem i znów leżałem na dywanie mając przed oczyma tę reprodukcję Rembrandta.

nauczylem_ich_latac

Tu profesor przerwał swoją opowieść, wytrząsnął popiół z fajki, pociągnął łyk z kieliszka, nabił powtórnie fajkę tytoniem, zapalił i przez dłuższą chwilę siedział bez ruchu, wpatrując się bacznie w smugę dymu wijącą się w powietrzu...

— To odkrycie wstrząsnęło mną, zrozumiałem, że mimo woli doszedłem do tego, o czym przez całe tysiąclecia marzył ród ludzki — mogłem latać. Odtąd co wieczór kładłem się na dywanie i przez usilną koncentrację doszedłem do tego, że unosiłem się coraz dłużej i coraz wyżej nad podłogą. Mogłem godzinami tkwić w połowie drogi między podłogą a sufitem. Potem doszedłem jeszcze do jednego — sam nie mogę tego pojąć — zmieniając powoli temat rozmyślań mogłem pływać w powietrzu. Zarzuciłem wszystkie inne prace i badania i całą swoją energię skoncentrowałem na tym jednym, zagadnieniu.

Już nie tylko wieczorami, ale całymi dniami leżałem na dywanie i z coraz większą łatwością unosiłem się w powietrzu. Teraz mogłem się poruszać z pełną swobodą, podpływałem do półki, wyjmowałem książkę i delikatnie opadałem na fotel. Opanowanie umiejętności unoszenia się z fotela, a potem nawet z pozycji stojącej, kosztowało mnie kilka miesięcy dalszych uporczywych ćwiczeń.

Bez żadnego ryzyka poruszałem się w powietrzu i— czułem się jak ptak. Mimo całej wspaniałości tego faktu nużyło mnie jedno: nigdy nie przekroczyłem ścian tego domu. Postanowiłem spróbować swoich sił na otwartym terenie.

Tydzień temu, w niedzielę, wsiadłem ;na rower i pojechałem daleko za miasto. Kiedy już byłem pewien, że nikt mnie nie może ujrzeć, zatrzymałem się na łące i po krótkiej koncentracji wzlecialem w górę. Fruwałem w górę i /w /dół, wznosiłem się pionowo w niebo, aż nieomal dotykałem obłoków, aby potem łagodnie opadać ku zielonej murawie. Robiłem w powietrzu przeróżne beczki, pętle, skręty, a kiedy wreszcie wylądowałem na trawie, byłem pijany szczęściem.
Tego dnia jeszcze kilkakrotnie żeglowałem w powietrzu, ptaki ze zdziwieniem obserwowały latającego stwora w tweedowej marynarce.

A gdy wieczorem zmęczony i pełen 'wrażeń wróciłem do domu, nasunęło mi się pytanie — czy uczciwe wobec ludzi byłoby zatajenie tej wspaniałej siły jaką posiadłem? Dzisiaj postanowiłem zapoznać pana...

— Ale dlaczego właśnie mnie — przerwał Batkowski — dlaczego swej tajemnicy nie kazał pan któremuś kolegów-naukowców ?

— Widzi pan, to są ludzie wiedzy, dla nich moja opowieść nie byłaby niczym innym jak tylko piękną bajką, a pan jako dziennikarz niejednokrotnie stykał się z takimi bajkami, które — jak wykazywano później — wcale nie były bajkami a szczerą prawdą. Zresztą jeśli pan chce, zademonstruję za chwilę swoje umiejętności — niech pan uważnie patrzy, nie ma tu żadnych sznurków czy dźwigni, to nie są wcale jarmarczne sztuczki.

Profesor poprawił się w fotelu, przymknął oczy i po kilku sekundach uniósł się nad stolikiem, okrążył lalka razy osłupiałego redaktora, po czym znów osiadł na swym dawnym miejscu.

— Fascynujące, niesłychane — jak pan sądzi, profesorze, czy ja też mógłbym się tak unieść?
— Mam nadzieję, że tak, ale wątpię, aby udało się to panu już na pierwszym seansie. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie abyśmy spróbowali. Niech pan położy się na dywanie, o tak, równo, swobodnie, każdy mięsień jest luźny i bezwładny, absolutny bezruch. Proszę znaleźć sobie jakiś punkt na ścianie i wpatrywać się weń mocno, mocno, mocno...

Batkowski położył się na dywanie, itwarz mu stężała, na czoło wystąpiły (krople potu, a oczy utkwione w jeden punkt zdawały się być martwymi. Mijały sekundy, minuty, ale redaktor nie uniósł się nawet o kilka milimetrów nad pedłoge.

— Widzi pan — profesor przerwał ciszę l— tak jak przypuszczałem, nic nie wyszło. Nie jest pan przygotowany. Niech pan przyjdzie do mnie jutro, pojutrze, może pan tu przychodzić każdego dnia — ale w zamian proszę o dyskrecję do czasu, kiedy nasze wysiłki nie zostaną uwieńczone powodzeniem — a wierzę, że ten dzień nastąpi już niedługo.

*

Odtąd redaktor Batkowski był codziennym gościem w domu profesora; przerabiali cały elementarz jogi, przez długie godziny tkwili w bezruchu, aż wreszcie po ośmiu miesiącach, kiedy już obydwaj zaczęli tracić nadzieję, podczas jednej niby-drzemki na dywanie dziennikarz poczuł, że wisi w powietrzu. Od tego dnia robił coraz większe postępy wkrótce razem z profesorem mógł się unosić w powietrzu i jak dwa ogromne ptaki fruwali po błękitnym niebie.

Pewnego grudniowego wieczoru po długiej dyskusji postanowili przekazać odkrycie profesora ludziom.

W prasie ukazały się notatki anonsujące pokazy lotów w wykonaniu obu „ludzi-ptaków". Początkowo sądzono, że jest to bardzo zręczna mistyfikacja, ale kiedy ludzie uczęszczający na kursy profesora Rontasa zaczęli również wzlatywać w powietrze — uwierzono. Setki i tysiące nowych uczniów poznawało tajniki sztuki latania. Powoli wszyscy ludzie zaczęli fruwać, jakby chcieli powetować sobie te czasy, kiedy zmuszeni byli trzymać się ziemi.

Ale jednej rzeczy nie przewidział profesor i jego pierwszy uczeń — razem z milionami uczciwych ludzi posiedli również umiejętność latania ludzie nieuczciwi. Niestety, spostrzeżono to zbyt późno, kiedy nie było już drogi przeciwdziałania złu, jakie się stało.

Profesor chciał dać ludzkości szczęście, a wbrew jego intencjom stało się zupełnie inaczej.

Wprowadziło to profesora w stan przygnębienia, stawał się coraz bardziej roztargniony. Pewnego razu wyszedł z domu, jak zwykle wzniósł się w powietrze i zauważył, że stracił kontrolę nad swym lotem — nieprzerwanym ruchem wzlatywał wyżej i wyżej. Stawał się coraz mniejszy, najpierw jak ptak, motyl — w końcu wyglądał jak mała plamka, wreszcie znikł zupełnie.

Nieobecność profesora przeszła bez echa. Nikt nie zauważył jego braku...

"Janek" Jan Balcerzak

Oryginalna strona z "Na przełaj"

Spis treści