Fakty, które znajdują się w tym wspomnieniu nie są fikcją. To się zdarzyło naprawdę. Do napisania tego wspomnienia skłoniło mnie, to, że jeżdżąc nieraz pociągiem, widzę coraz więcej takich "akrobatów" chodzących po stopniach pędzącego pociągu. Są to z reguły "stare konie" w wieku dziestolatków, ale zdarzają się i młodsze.
Niestety, nie każdy może mieć takie "szczęście". Dla innych powinno to być ostrzeżeniem.
Szczęśliwiec
Jest takie jedno mądre powiedzenie (które dotyczy wielu osób chodzących po tym bożym świecie) wypowiadane w różnych intonacjach i odcieniach głosu. Raz z zachwytem, raz z groźbą w oczach, innym razem z litością.
Powiedzenie to, to znane wszystkim "masz więcej szczęścia niż rozumu". To samo można by powiedzieć o pewnym moim koledze, który z każdej opresji jakoś się wykaraskał, a co dziwniejsze z sytuacji niemal beznadziejnych wychodził cało. Do listy jego "przypadków", jak on to nazwał, zalicza: trzy upadki (nawiasem mówiąc dość poważne) na motorze, jeden wypadek z samochodem i jeden z tramwajem.
Z tego ostatniego ledwo się wykaraskał. Kosztowało go to pół roku szpitala i naukę chodzenia począwszy od raczkowania.
Do swojej idiotycznej kolekcji zaliczy chyba i ten ostatni "przypadek", który z dumą opowiada kolegom.
Wieczorem, w jedną z ostatnich niedziel, wracaliśmy z przyjemnego i udanego weekendu. Było nas sześcioro. Trzech "uczniów Spartakusa" i trzy "Heleny Trojańskie" (byliśmy zmuszeni dać im jednakowe imię tego "ideału", bo żadna nie chciała ustąpić) cała zgrana paczka. Byliśmy wypoczęci, ale także głodni. Na wyścigi rwaliśmy szosą do stacji kolejowej. Na pociąg musieliśmy trochę poczekać. Jacek zaczął grać na gitarze, my śpiewaliśmy. W trakcie tego koncertu naszych głosów o wątpliwych wartościach artystycznych, dołączyła do nas jeszcze jedna grupa wycieczkowiczów. W tym czasie na stację wtoczyła się pękata sapiąca lokomotywa, ciągnąca za sobą sznur odrapanych "teksasów". Wtłoczyliśmy się do jakiegoś pustego przedziału i zajęliśmy wszystkie miejsca. Po kilku kilometrach jazdy nasz "szczęśliwiec" wstaje, przeprasza towarzystwo i wychodzi.
Po dziesięciu minutach wraca i z męką w oczach mówi: "O rany! Facet się powiesił czy co? Pól godziny czekam, stale zajęte. Jak facet do stacji nie opuści przybytku, to wysiadam. Zdążę zanim pociąg ruszy", stwierdza i załamany siada na ławce.
Los jest okrutny. Facet nie wyszedł, a nasz "szczęśliwiec" zmuszony był opuścić wagon. Po chwili pociąg ruszył a jego nie było. Z ciekawością wyjrzeliśmy przez okno. Biegnie za pociągiem. Ostatnim rozpaczliwym rzutem łapie uchwyt drzwiczek. Zdążył. Będzie musiał do stacji przejechać na tyle ostatniego wagonu. Ale dzieje się zupełnie inaczej. Naszemu "szczęśliwcowi" zachciało się jak zwykle zaimponować swoją zręcznością. Nadarzyła się znakomita ku temu okazja. Idzie w stronę przedziału po stopniach wagonu. Nagle zauważyłem nadjeżdżający po drugim torze pociąg. Krzyczymy do niego. Nawet nie zauważył. Uśmiechnięty i zaaferowany swoją akrobacją idzie do przodu. – "Wariat" – pomyślałem – "może zdąży". Doszedł do naszego przedziału. Ogłaszający ryk nadjeżdżającego pociągu. Siła pędu odrzuca drzwiczki do tyłu. Słychać brzęk tłuczonego szkła.
Szczęśliwiec razem z drzwiczkami znika nam z pola widzenia.
Z sąsiedniego przedziału słychać przeciągłe – "O Jezu! Zabiło człowieka". Pociąg przejechał. Rzucamy się do otwartych drzwi. "Jest"!
Powoli odrywa się od ściany wagonu i gramoli do przedziału.
Bez słowa. blady i przerażony siada na ławce.
Bezwładnie opiera głowę o oparcie.
Znów miał szczęście.
Zdzisław Szuwarski
Łódź